Starzyński dopił herbatę i z
niesmakiem zabrał się do pisania umorzenia w sprawie Sosnowskiego. Był niemal
pewien, że złamas doprowadził żonę do samobójstwa, ale sąsiedzi konsekwentnie
milczeli. Nikt się w małżeńskie sprawy nie chciał wtrącać. Kiedy ją katował,
pewnie podkręcali nieco głośniej telewizory, żeby nie słyszeć. Tak jest
najłatwiej. Sprawdził swoją skrzynkę. Stefan przesłał informacje. Kiedyś go
wypieprzą z tej firmy za naruszenie zasad ochrony danych osobowych, pomyślał.
Chociaż z drugiej strony, może się okazać, że działa jednak w ich interesie.
Spojrzał na zegarek. A gdyby przynajmniej pogadać z tym gościem o polisach?
Wyłączył komputer.
***
Marlena nieśmiało uchyliła drzwi
pokoju lekarskiego. Doktor Krzemiński drzemał w fotelu. Ocknął się kiedy
niesmarowane od lat zawiasy wydały charakterystyczny dźwięk podobny do
skrzypienia starej szafy.
- Słucham panią? – próbował
zatuszować zmieszanie. Chwile kradzione z dyżuru, norma w zawodzie, a jednak
czuł się winny.
- Przepraszam, panie doktorze –
Marlena zarumieniła się, ale w mroku gabinetu nie mógł tego zauważyć. – Ja
tylko na chwilę. Chciałam zapytać o mojego męża, Henryka Sitarskiego.
- Tak. Chwileczkę. – Krzemiński
włożył okulary i wstał. – Proszę, niech pani wejdzie – zaprosił Sitarską ruchem
ręki.
– Pani mąż cierpi na bradykardię.
To schorzenie dość popularne w dzisiejszych czasach. Można by powiedzieć, że to
nawet w pewnym sensie, filozoficznie zrozumiałe. Wszystko przyspiesza, a
serduszko odwrotnie. Zwalnia – próbował żartować. – Ale opanowaliśmy sytuację.
Mąż jest w dobrych rękach i myślę, że za kilka dni będzie już mogła się pani
nim nacieszyć w domu.
Nacieszyć. Tak powiedział. Jak
bardzo ludzie są niezgrabni w tym swoim zadufaniu, że zawsze wiedzą lepiej,
pomyślała Marlena. Przecież to wreszcie chwila oddechu. Brak cierpienia,
ciągłych awantur. Przynajmniej już mnie nie uderzy. Długo. Oby nigdy. Tak. Życie
nie zawsze układa się zgodnie z przysięgą małżeńską. Mogło być przecież
inaczej. Starała się. Rzuciła studia. Próbowała zajść w ciążę. Wszystko dla
niego. Nie udało się. Może to jej wina? Tak mówił. I powtarzał w kółko, kiedy
pobił po raz pierwszy. Wybaczyła. Był pijany. Kłopoty w firmie. Wtedy starała
się zrozumieć. Wierzyła, że jednak ją kocha, chociaż czy tak wygląda miłość?
Potem bił częściej. Nie tylko gdy był nietrzeźwy. W końcu zaczął ją dręczyć
regularnie. Najgorsze rany tworzyły się gdzieś w środku. W duszy. Ciało
uwalniało się od sińców w dwa tygodnie, czasem nieco dłużej.
- Rozumiem – powiedziała bez
przekonania. Odwróciła się i bez pożegnania opuściła pokój.