piątek, 19 lipca 2013

KLESZCZ - 4

Starzyński dopił herbatę i z niesmakiem zabrał się do pisania umorzenia w sprawie Sosnowskiego. Był niemal pewien, że złamas doprowadził żonę do samobójstwa, ale sąsiedzi konsekwentnie milczeli. Nikt się w małżeńskie sprawy nie chciał wtrącać. Kiedy ją katował, pewnie podkręcali nieco głośniej telewizory, żeby nie słyszeć. Tak jest najłatwiej. Sprawdził swoją skrzynkę. Stefan przesłał informacje. Kiedyś go wypieprzą z tej firmy za naruszenie zasad ochrony danych osobowych, pomyślał. Chociaż z drugiej strony, może się okazać, że działa jednak w ich interesie. Spojrzał na zegarek. A gdyby przynajmniej pogadać z tym gościem o polisach? Wyłączył komputer.

***
Marlena nieśmiało uchyliła drzwi pokoju lekarskiego. Doktor Krzemiński drzemał w fotelu. Ocknął się kiedy niesmarowane od lat zawiasy wydały charakterystyczny dźwięk podobny do skrzypienia starej szafy.
- Słucham panią? – próbował zatuszować zmieszanie. Chwile kradzione z dyżuru, norma w zawodzie, a jednak czuł się winny.
- Przepraszam, panie doktorze – Marlena zarumieniła się, ale w mroku gabinetu nie mógł tego zauważyć. – Ja tylko na chwilę. Chciałam zapytać o mojego męża, Henryka Sitarskiego.
- Tak. Chwileczkę. – Krzemiński włożył okulary i wstał. – Proszę, niech pani wejdzie – zaprosił Sitarską ruchem ręki.
– Pani mąż cierpi na bradykardię. To schorzenie dość popularne w dzisiejszych czasach. Można by powiedzieć, że to nawet w pewnym sensie, filozoficznie zrozumiałe. Wszystko przyspiesza, a serduszko odwrotnie. Zwalnia – próbował żartować. – Ale opanowaliśmy sytuację. Mąż jest w dobrych rękach i myślę, że za kilka dni będzie już mogła się pani nim nacieszyć w domu.
Nacieszyć. Tak powiedział. Jak bardzo ludzie są niezgrabni w tym swoim zadufaniu, że zawsze wiedzą lepiej, pomyślała Marlena. Przecież to wreszcie chwila oddechu. Brak cierpienia, ciągłych awantur. Przynajmniej już mnie nie uderzy. Długo. Oby nigdy. Tak. Życie nie zawsze układa się zgodnie z przysięgą małżeńską. Mogło być przecież inaczej. Starała się. Rzuciła studia. Próbowała zajść w ciążę. Wszystko dla niego. Nie udało się. Może to jej wina? Tak mówił. I powtarzał w kółko, kiedy pobił po raz pierwszy. Wybaczyła. Był pijany. Kłopoty w firmie. Wtedy starała się zrozumieć. Wierzyła, że jednak ją kocha, chociaż czy tak wygląda miłość? Potem bił częściej. Nie tylko gdy był nietrzeźwy. W końcu zaczął ją dręczyć regularnie. Najgorsze rany tworzyły się gdzieś w środku. W duszy. Ciało uwalniało się od sińców w dwa tygodnie, czasem nieco dłużej.

- Rozumiem – powiedziała bez przekonania. Odwróciła się i bez pożegnania opuściła pokój.

niedziela, 14 lipca 2013

KLESZCZ - 3

Starzyński parzył właśnie herbatę, kiedy rozległ się dzwonek miejskiego. Ustawiony tak, że umarły zerwałby się na równe nogi. Niechętnie podniósł słuchawkę wylewając przy okazji nieco wrzątku na stos akt walających się na biurku.
- Komisarz… - nie dokończył, bo Stefan wpadł mu w słowo.
- Tak, tak inspektorku. Dzwonię na miejski, bo jest taniej – zaśmiał się. – Chyba mam coś dla ciebie. Tylko się nie podniecaj.
- Od dawna się już nie podniecam. Pamiętaj, że dobijam niedługo do magicznej połówki.
- Połówkę, to powinniśmy w końcu wypić. Jeszcze nie oblałeś ze mną swojego awansu – żartował.
- Nie przyszedłeś na imprezę, toś sam sobie winien. Mów co tam masz, bo właśnie zalałem przez ciebie akta.
- To je wywal. I tak umarzacie dziewięćdziesiąt procent.
- O i tu się właśnie mylisz… Odkąd cię nie ma jest akurat odwrotnie.
- Mhm… dyrdymały, to możesz prasie opowiadać. Słuchaj. Mam tu gościa, który właśnie realizuje dwie polisy.
- Też mi wydarzenie. Sam mam dwie. Syn się ucieszy, jak mnie w końcu ktoś kropnie. – Starzyński przełożył słuchawkę do drugiej ręki i próbował papierowym ręcznikiem osuszyć akta.
- Dużej straty by nie było. A teraz serio. Gość przyniósł polisy, gdzie jedna z umów, na ponad trzysta tysięcy była zawarta miesiąc wstecz, a w tej drugiej zmiana uposażonego pięć dni temu. Czujesz?
- I co?
- No i nic… Małżonce się zmarło. Za dużo na razie nie wiem, ale mam nie najlepsze przeczucia. Będziemy sprawdzać co w trawie piszczy. Może byś też się włączył jakoś?
- Oj Stefan. Widzę, że ci odbija w tych ubezpieczeniach. Trzeba było jednak zostać w policji. Dobrze, że fantazja przynajmniej nie idzie w parze z rozumem i cię nie opuszcza – Starzyński wyrzucił mokry ręcznik do kosza i usiadł wreszcie w wysłużonym fotelu, który dostał w prezencie właśnie od Stefana na dziesiątą rocznicę pracy w psiarni.
- Już ty mi nie mów o rozumie. Wreszcie jakieś pieniądze zarabiam, bo z gołej psiej emeryturki, to wiesz co można?
- Inni mają gorzej. Nie narzekaj.
- Nie skarżę się. A z tym gościem, mówię serio, warto się nim zająć.
- Oszalałeś chyba. Kto mi da zgodę na wszczęcie? Przecież nic nie masz.
- Ja bym dał. Właśnie, że mam. Sprawdziłem, są przynajmniej jeszcze dwie polisy w innych towarzystwach. Wszędzie uposażonym jest ten sam facet.
- To, co? Myślisz, że kropnął żonę? – Starzyński zanurzył usta w wyszczerbionym kubku z napisem „WARTA”
- Nie. Ona zmarła w szpitalu mokotowskim. Podobno KZM.
- Co takiego?
- Kleszczowe zapalenie mózgu, łosiu!
- Nie jestem lekarzem.
- I całe szczęście, bo jakbyś tak leczył, jak wypełniasz te papiery, to tylko akty zgonu by ci przyrastały – zrewanżował się za całokształt Stefan.
- No, to teraz wymyśliłeś. I co? Mam gościa zapytać jak został kleszczem? Albo jak wytresował kleszcza, żeby ugryzł żonę?
- Słuchaj. Nie wiem, ale mam przeczucie, że to nie był zgon naturalny. Pracuję w branży kilka lat i trochę się nasłuchałem. Pamiętasz sprawę tego mistrza, który ubezpieczył żonę w pięciu towarzystwach na kilka baniek i wysłał ją do Anglii, a za stówkę załatwił akt zgonu?
- Tak, ale on był co najwyżej wicemistrzem, bo zapomniał o drobnym szczególe. Nie zabezpieczył grobu, a dobrze, jak nieboszczka ma jakieś miejsce pochówku, kiedy się chce łyknąć taką kasę.
-  Fakt. Może ten się zabrał do przekrętu lepiej. Coś mi tu śmierdzi bracie. Zrobisz jak zechcesz. Ja mogę za gościem trochę połazić, to ci dam znać. Spróbuj z nim pogadać?
-  Niby na jakiej podstawie?
- Coś wymyślisz. Jak piszesz te swoje umorzenia, to jesteś przecież kreatywny – zaśmiał się – kończę, bo mam klienta. Wyślę ci informacje mailem.

- Niczego nie obiecuję. 

sobota, 13 lipca 2013

KLESZCZ-2

Rozmyślania przerwała pielęgniarka, instalując na stojaku Marty kroplówkę.
- Jak się skończy, pan mnie zawoła, dobrze?
- Oczywiście. Dziś też będą dwie? – spytał.
- Tak. Ale do końca drugiej raczej nie chciałabym tu pana widzieć – zażartowała.
- OK. Wyjdę trochę wcześniej, obiecuję.
Dotrzymał słowa. Przed dwudziestą pierwszą dotarł do Marka. Jedyny kumpel, z którym utrzymywał kontakty. Może dlatego, że mieszkali niemal obok siebie. Lubił posiedzieć z nim przy piwie, najlepiej kiedy grała Barca, albo Lech. Miał sentyment do Poznania. W końcu tam się urodził. Może gdyby nie wyjechał na studia do stolicy nie poznałby Marty i wszystko potoczyłoby się inaczej. Ochroniarz znał go dobrze, więc szybko minął budkę. Drzwi od klatki były uchylone, więc wbiegł po schodach na drugie piętro i wdusił przycisk dzwonka.
- Coś się stało? – Marek patrzył na gościa, jakby zobaczył ducha. Paweł często odwiedzał go bez zapowiedzi. Nie musiał się obawiać, że zastanie jakąś kobietę. Samotnik. Wieczny kawaler, nieśmiały wobec płci przeciwnej aż do granic śmieszności. Sam też nie posiadał cech Casanovy, ale potrafił przynajmniej zachowywać się normalnie, kiedy chciał nawiązać znajomość. Marek „łapał raka” już na samą myśl, że kobieta może go o coś poprosić, albo próbować skłonić do konwersacji.
- Masz jakieś piwo?
- Myślałem, że ty przyniesiesz, skoro wpadasz o tej porze. Ale jest herbata – uniósł do góry trzymany w ręce kubek
- Dobra. Zamówimy flaszkę. Przywożą szybko.
- Spokojnie. Coś się znajdzie. Jak Marta?
Nie zdążył odpowiedzieć kiedy w kieszeni zadzwonił mu telefon.
- Przepraszam. Tak? To nie możliwe. Kiedy? Jak to się stało? Zaraz będę. Czemu jutro? Rozumiem. O ósmej. Dobrze.
- Czy coś…? – Marek stał zdezorientowany. Z przechylonego kubka kapnęła na podłogę resztka płynu.

- Marta nie żyje – powiedział Paweł i opadł na fotel, wpatrując się bezmyślnie w telewizor. Przedmeczowe studio. Od jutra zacznie się mój mecz – pomyślał.

piątek, 12 lipca 2013

KLESZCZ

Paweł podniósł oczy znad lupy mikroskopu i spojrzał na stary elektroniczny zegar ścienny, pamiętający jeszcze czasy późnej komuny. Dochodziła osiemnasta. Pewnie jak zwykle się późni, pomyślał i zaczął powoli zbierać rzeczy. Zdjął fartuch i wyłączył mikroskop. Miał wrażenie, że zapomniał o czymś ważnym, ale teraz nie miał już czasu, żeby wrócić na miejsce, co często pomagało w podobnych sytuacjach. Przerzucił kurtkę przez ramię i zamknął pracownię.

Drogę do szpitala przebył w kwadrans. Miał nadzieję porozmawiać po obchodzie z lekarzem. To było teraz najważniejsze. Kilka minut przed siódmą wiedział już wszystko i spokojnie zajął miejsce przy łóżku Marty. Nadal była nieprzytomna. Przyglądał się tabliczce z wykresem temperatury, kiedy do sali zajrzała siostra Ewa. Najładniejsza na oddziale i chyba najbardziej wyrozumiała. Pozwalała mu wejść do Marty nawet bez decyzji lekarza.
- Wie pan, że nie może pan tu siedzieć zbyt długo? To jednak jest OIOM – uśmiechnęła się.
- Pan doktor się zgodził  - zaoponował.
- Tak, ale warunkowo. Z pewnością nie przez cały wieczór. Zresztą, za chwilę tu wracam.
- Będę czuwał - Paweł mrugnął porozumiewawczo do dziewczyny, która zniknęła w pokoju pielęgniarek.
W niewielkiej salce stało pięć łóżek. Dwa z nich były puste, przy pozostałych monitory pokazywały zapis pracy serca pacjentek, a może odmierzały czas, jaki jeszcze im pozostał.

Marta oddychała miarowo. Lekarz nie ukrywał, że stan jest ciężki i kolejne dwie, trzy doby mogą być decydujące. A jeszcze w sobotę było znacznie lepiej. Temperatura nieco spadła i mógł zamienić z żoną kilka słów. Podpisała nawet dokumenty. Była słaba, nie końca przytomna, ale dziś nie otworzyła oczu nawet na chwilę. Starsza pani, leżąca w drugim końcu pokoju, bliżej okna, spała z otwartymi ustami i co jakiś czas wydawała z siebie dźwięki przypominające pompowanie piłki. Czasem miał wrażenie, że przestała oddychać. Spoglądał wtedy, czy na monitorze nie pojawiła się linia prosta. Nie czuł niepokoju. Raczej ciekawość. Śmierć wpisana była przecież w funkcjonowanie tego oddziału. Przyglądał się śpiącej żonie. Wciąż atrakcyjnej, mimo czterdziestki, do której zostało jej kilka miesięcy. Nie walczyła z upływem czasu. Nie zamierzała zmieniać niczego. Dziecko, na które starał się ją namówić od pięciu lat nigdy nie było priorytetem. Dwie firmy, które prowadziła równolegle zastąpiły wszystko, czego może pragnąć większość normalnych kobiet. Co dziś jest normą? Może to ona miała rację? Sukces, pieniądze, a potem... Czy będzie jeszcze jakieś potem? Ciągle podkreślała, że dzięki temu co robi może płacić swoje rachunki i stać ją na dobry urlop. On nie mógł tego powiedzieć o sobie. Z pensji w instytucie z trudem opłaciłby kawalerkę i kupił jakieś dwudziestoletnie truchło, żeby nie jeździć tramwajami. Tak. Musiał przyznać, że miała sporo racji. Czy czterdziestoletni mężczyzna może mieć żonę, której nie potrafi zapewnić niczego? Czy to w ogóle jest poważne podejście do życia? Choć z drugiej strony, czy każdy musi traktować życie poważnie?